Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom III.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

pojąć tej szczególnej grzeczności, nigdy go nie spotykającej. — A czemuż nie, gdyby nie tak pilno, jaśnie wielmożny starosta posyła mnie.
— Ale możesz się napić rotmistrzu? — I panna Katarzyna otworzyła drzwi swojego pokoju, a pan Atanazy zawahawszy się, nie mając siły odmówić, wszedł.
Nim się znalazła flaszka, kieliszek i zakąska, panna Katarzyna, zaczęła rozpytywać ciekawie, z nienasyconem zajęciem o sąsiada, od którego wracał. Postrzegł rotmistrz i porozumiawszy o co chodziło, postanowił wywdzięczyć się bolesnym ciosem, za tysiące przykrości, jakie mu nie raz, dziś tak słodka panna kasztelanka wyrządzała.
Niby rozczulony, zaczął się wynurzać.
— A wiecie — rzekł po cichu — z czem jeździłem do niego?
— Hm! Powiedzcież mi proszę, nic nie wiem a takam ciekawa.
— To bo się was nawet tycze!
— Mnie, na Boga! — I zaczerwieniła się ze skromności panna Katarzyna. — Cóż to?
— Starosta ma myśl.
— Jakąż, zmiłuj się.
— Chciał dać do zrozumienia — szepnął cicho rotmistrz temu panu, że dla niego jedynem szczęściem byłoby wejść w kolligacją z domem Porajów, tak wziętym, tak starożytnym, — tak...
— Ale cóż, rotmistrzu kochany?
— Tandem, polecił mi insynuować sąsiadowi, myśl połączenia z domem swoim, przez...
— Przez kogoż, zmiłujże się?
— Przez jaśnie wielmoż. kasztelankę.
— Przezemnie?
— Tak jest.
— I rotmistrz to powiedział.
— Powiedziałem.
— A cóż? zmiłujże się, cóż on na to? cóż odpowiedział.
— On — rzekł spuszczając oczy rotmistrz i zabierając ze stolika ostatni piernika kawałek — powiedział...