Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom IV.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

gdy Zuzia sparła się na ramieniu księcia i wlepiła w niego iskrzących dwoje czarnych oczu, a on ściskając jej rękę, wpół objąwszy, ustami szukał białego czoła — drzwi skrzypnęły, zaszemrało, a oni nic nie słyszeli, nie widzieli, nie domyślali się, nie przeczuwali?
Nie raz otwarty list księcia zginął z szkatułki Zuzanny, której zapominała zamykać spiesząc na bal, na przejażdżkę — i to ją nie obeszło.
Nie raz zmieniła się twarz Maleparty, gdy książe wchodził i czule go witał; wargi mu drżały, oczy krwią zabiegły. Mówili sobie. — On chory.
Nie raz od furmanów, od sług, od przekupionej pokojowej, dowiadywał się czegoś po cichu mąż; a ona nie postrzegła badań, nie domyślała zdrady.
Tymczasem miłość szalona, wesoła, bez jutra, bez wiary, pijana sobą, niosła dwoje kochanków, których głowy wrzały, a serca zimne były jak lód. I byli szczęśliwi, jak umieją i mogą być szczęśliwymi ludzie bez serca, co kochają głową, żyją głową, a nienawidzą tylko sercem i duszą całą.
Książe swojemi nieustannemi odwiedzinami, przebywaniem, wolnem wejściem o wszystkich dnia godzinach, w oczach świata kompromitował starościnę. Jej tego było potrzeba, wszystko to były węzły, co jego z nią wiązały, wszystko to wkładało obowiązki. A świat ówczesny tak był wyrozumiały dla kobiet, tak im umiał przebaczać, to co z francuzka nazywano już słodkim grzechem miłości! (doux péché d’amour)[1].
Jednego wieczora, książe z starościną powracali z teatru, jak zwyczajnie w jednej karecie, książęca szła za niemi. Przybyli do domu i Kazimierz, miał pożegnać wstępującą już na wschody Zuzię, gdy maleńka rączka wstrzymała go konwulsyjnie, i jakby ciągnęła z sobą.
— Niepodobna! — szepnął. — Północ.

— Chodź! na chwilkę!

  1. Péché mignon — i t. p.