Nazajutrz cała prawie Warszawa rozprawiała o wypadkach zeszłej nocy, w domu starostwa... Rozmaicie je i coraz inaczej opowiadano, dodając dla wytłomaczenia szczegóły, których się jeden tylko domyślał, a drugi już od niego posłyszawszy, zapewne podawał. Powiadano, że pan Paprocki rzucił się z mieczem na teścia, żonę i domowników, że kilku ludzi zabił, innych ciężko poranił: powiadano że od dawna zbierało mu się na szaleństwo. Nie wielka liczba lepiej uwiadomionych osób, raczej domyślała się, niż wiedziała zupełną prawdę. Książe umknął prędko i bytność jego mało uważano, potem łzy żony, jej troskliwość o męża, krzątanie się teścia, wzięto za dowód, że Maleparta był istotnie obłąkany. Ale prawda nigdy się doskonale utaić nie potrafi, są zawsze tacy co ją wypatrzą. I tu się znaleźli. Kasztelanic pierwszy począł głosić historją, wystawując w blizkiem prawdy świetle.
Tymczasem starosta teść, szczerze, nie domyślając się niczego i nie posądzając córki o tak śmiałe podejście, płakał prawie nad nieszczęściem zięcia, którego wywiódłszy na starostwo, ozdobiwszy orderem, spodziewał się widzieć wkrótce osiągającego senatorskie krzesło. Marzenia jego runęły na widok tego wypadku. Pani Zuzanna nie bez bojaźni, nie bez wewnętrznej walki i niepokoju, chwyciła się ostatniego sposobu, jaki jej rozpacz na myśl przywiodła. Probowała — udało się — musiała iść dalej, bo cofnąć się było niepodobna. Walka raz rozpoczęta, ukończyć się nie mogła, bo zemsta Maleparty była straszną i nieuchronną, gdyby ją tylko mógł spełnić. Potrzeba więc było trwać w raz poczętem i męża od wszystkich usunąć, zamknąć, aby na-