Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom IV.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

rządziwszy ją drżącemi rękoma, wyciągnął jednę szukając konia.
— Panie starosto! — rzekł Nuchim, nie gubcie się!
— Daj mi pokój!
— A jeźli się gubić chcecie, zapłaćcież nam.
Odpasał trzos Maleparta i wysypał na śnieg pieniądze.
— Bierzcie z lichem co mam, niczego nie potrzebuję, tylko się pomścić.
— Byleście się tylko mogli pomścić.
— Muszę!
Zawołał i dosiadł konia, a nie pożegnawszy i skinieniem głowy nikogo, puścił się czwałem ku wielkiej drodze. Im bardziej do niej się zbliżał, tem serce mocniej mu biło. Stanął za sosną i rzucił okiem po gościńcu.
Nikogo.
Szukał śladów na śniegu, ale tyle ich tam było! Może przejechali już, pomyślał. A! to być nie może! Wszak ja ją muszę zabić!
I stał, stał godzinę i drugą, a za każdym szelestem odwracał się, za każdemi przesuwającemi się sankami chwytał strzelbę, i zawiedziony zwieszał głowę, bił, męczył konia ze złości.
Ku wieczorowi już się miało, gdy od strony, z której się podróżnych spodziewał, postrzegł nareszcie chciwemi oczyma czerniejący długi szereg sani i konnych. Zatrzymał duch, zębami nabił skałkę u fuzji, opatrzył ją i stał z wlepionemi oczyma usiłując rozpoznać powóz, w którym jechała żona. Powoli przesuwać się zaczęły sanie z kuchnią, czeladzią, dworem, nareszcie ukazała się kareta, ciągniona sześcią końmi w niejakiem oddaleniu od innych powozów.
Gwałtowniej uderzyło mu serce. W jednej chwili spiął konia, przeskoczył i zmierzywszy, wystrzelił. Konie rzuciły się w bok, ludzie krzyczeć poczęli, Maleparta zawrócił się chcąc uciekać, ale koń grzebiąc się w śniegu na zawrocie związał i upadł. Na huk wystrzału nadbiegli dworacy i leżącego na ziemi tłuc poczęli.