w koło po zaroślach, wysypana piaskiem, osławiona ławeczkami.
Na jednej z nich usiadła Marja... było to właśnie miejsce, gdzie się ostatni raz z Sewerynem widziała... Myślała o nim, zawsze o nim, o nim tylko. Łzy zakręciły się w jej oczach.
Nigdy mu tego nie daruję — zawołała. — Tak długo, tak uparcie nie dać nawet wiedzieć o sobie.
Rżenie konia przerwało myśli... tentent od strony boru dał się słyszeć... ale że kilka razy i pan Teodor tędy konno przejeżdżał, a godzina była ranna bardzo, nie dowierzając pobiegła ku drodze.
— To on!...
— A! przecież! Seweryn mówił z gumiennym, niepostrzegając Marji.
— Jak się ma pan.
— Chory.
— Bardzo chory?
— Kto to może wiedzieć, — rzekł stary, — kiedy ci panowie jak chorzy? Oni się kładą, byle palec zaświerzbiał! Krajczy nasz leży, ale chwalić Boga, nie niebezpieczny...
— Obudził się już?
— Podobnoć nie jeszcze.
— Mój kochany... gdybyś się wrócił a dowiedział. Panie wasze pewnie śpią, a ja bym się tylko ze starym panem chciał zobaczyć.
— To tak! — zawołała gniewnie Marja biegnąc do domu.
— Ciociu! ciociu!
Scholastyka spojrzała i zgadła...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/204
Ta strona została skorygowana.