ubierały rozmaicie, wiedziano bowiem, że Seweryn uchybić sobie nie pozwoli, że był prawdziwie odważnym i nie dawał z siebie żartować.
Całe towarzystwo zebrane w Pokotyłowszczyźnie, składało się z najzaciętszych może nieprzyjaciół Seweryna. Począwszy od gospodarza, który sam nie wiedział dla czego nie lubił Seweryna, wszyscy przytomni cierpieć go nie mogli. Zobaczywszy jego ciemną nejtyczankę, usiedli na swoich miejscach powykrzywiani; każdy coś mruczał przez zęby.
W tem wszedł Seweryn. Był to słusznego wzrostu, młody, piękny mężczyzna, silnej budowy, kształtnej postawy, czarnych żywych oczu, ciemnego włosa, bladej nieco twarzy. Ubrany nie wykwintnie, ale smakownie i starannie.
Pan Pokotyło wstał witając go niewyraźnem mruczeniem, i podsunął mu krzesło, inni skłonili się od niechcenia, zmierzyli go od stóp do głów z pewnym rodzajem wzgardy, poruszyli nieznacznie ramiony i zaczęli szeptać między sobą.
Towarzystwo rozpadło się na dwoje. Gospodarz został nos w nos z gościem, a reszta w drugim oddziele.
Rozmowa urywana, ciężka, zrywała się jak drop do lotu i opadała co chwila. Za to szepty i śmiechy tajemnicze wrzały w drugim końcu pokoju. Z wejrzeń ukradkowych i szalonych wesołości wybuchów, domyśleć się było łatwo o kim tam była mowa.
Seweryn przecie nie tracił bynajmniej powagi i odwagi, nie zważał na oddzielające się dobrowolnie towarzystwo, i starał kwaśnego rozruszać Pokotyłę. Powoli, jeden, drugi zbliżył się ku nim. Naprzód pan Teodor
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/22
Ta strona została skorygowana.