— Chyba zabijesz! — śmiejąc się rzekł Seweryn.
— Być może!
— W takim razie musisz z kraju uciekać.
Teodor zamyślił się chwilkę.
— Jakkolwiek będzie... ja się biję...
— O! i ja niezawodnie — dodał Seweryn — nigdym nie odmówił podobnej zabawki. Pańskim towarzyszem?
— Porucznik Pokotyło.
— Czy nie mógłby zjechać do Śliwina dla pomówienia o miejscu i czasie?
— Poproszę go. Żegnam pana...
— Żegnam...
Tak się rozstali, Teodor oburzony i gniewny, Seweryn uśmiechnięty i wesół. Doliwa poleciał do domu, a po drodze rozpowiedział wszystkim, że się bije z Sewerynem. Porucznik podjął się służyć za sekundanta i pojechać do Śliwina.
— No — rzekł stojąc w progu przed matką Teodor. — Nie powiesz mamo, że się boję... wyzwałem... bijemy się... w pałasze.
— Serjo? — zawołała matka.
— Jezu! doprawdy! — krzyknął ojciec wyskakując z pod pieca.
— Nieochybnie.
— Wyzwałeś go?
— Wyzwałem... wszystko umówione...
Mówił Teodor z pozorną odwagą i gniewem, ale znawca byłby łatwo odkrył, jak pod spodem strach nim miotał.
Tu zaczął opowiadać rozmowę, zdobiąc ją w kwiatki swego wynalazku.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/224
Ta strona została skorygowana.