Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/23

Ta strona została skorygowana.

Doliwa, którego w sąsiedztwie zwano paniczem; ciągniony sympatją do dobrze skrojonego surduta Seweryna, odstał od opozycji i usiadł przy stoliku. Kilka słów ziewaniem przeplatanych, wrzucił jak zadatek do rozmowy. Inni poczęli się ciekawić i powoli zbliżyli. Rozmowa zaczynała się ożywiać i obiecywała w końcu stać powszechną, gdy gwar powstał na dziedzińcu jakiś.
— Pewnie znowu trzodę z Krasnej góry zajęli w szkodzie — zawołał gospodarz lecąc do okna.
— Albo może ludzie nasi — dodał Doliwa — poczubili się.
— Albo jaka sprawa — rzekł pan Fabjan.
Dwóch ludzi nieznajomych biegli ku domku.
— Cóż za licho! to coś osobliwego! — trzęsąc głową sam do siebie wybąknął gospodarz. — Ekstraordynaryjny wypadek. Ludzie w liberji.
Wszyscy wybiegli w ganek.
— Czyi ludzie? — spytał Fabjan.
— Grafa ze Śliwina...
— Czego chcecie?
— Nasz pan...
— No i cóż... cóż wasz pan...
— Konie go ponosiły, wywróciły, potłukły, prosi...
— A! dali... honor! — zawołał Hasling — otóż miłego będziesz miał gościa...
Pokotyło osłupiał.
— Otóż go niosą tutaj — rzekł jeden z ludzi.
— Choć siadłszy płacz! — machając ręką rzekł gospodarz. — A co ja z nim będę robił?
Goście się śmieli.
Tymczasem na zaimprowizowanych noszach zbliżał się jęczący, stłuczony, zbłocony pan ze Śliwina.