nią, zarumienił się, spojrzał w górę przed siebie, potem znów na nią i znów na nią, ukłonił się i chciał spojrzeć jeszcze — ale już jej w okienku nie było. Florek puścił konia co wyskoczy, a że się już osada kończyła, Domko poparł także za nim.
Dopiero wyjechawszy między płoty i ogrody, gdzie już prócz pasących się chudych szkap nikogo nie było, wstrzymali konie, spojrzeli po sobie i przemówili do siebie.
— Bracie — rzekł Domko — smutno tak dom porzucać!
— O! smutno — odpowiedział Florek — ale jam się tego dawno spodziewał.
— Spodziewałeś się? Do kata! a ja nie! ojcu dziwna rzecz przyszła do głowy! No, a cóż robić, pojedziem w świat. Ażebyć choć razem we dwóch, ale trzeba się i z sobą rozłączyć!
— O! prawda, że to boleśnie — powtórzył Florek i obejrzał się na dworek pana Sosnowskiego, z którego okna bielał rąbek Jadwisi i pokłonił się raz jeszcze; a Domko pojrzał w drugą stronę po za siebie, ale nie było już komu pokłonić.
Zbliżali się tak rozprawiając, oglądając ku figurze, która stała nad rozdołem na wzgórzu. Słońce zachodzić miało: już się znacznie pochyliło, wieczór był piękny, cały w złocistem świetle, w przepychu zieloności i kwiatów letnich, złotawe chmurki biegały po niebios błękicie. Na wzgórzu świeciła blachą obita figura, wzniesiona na murowanej podstawie. U tej rozstać się mieli. Od niej szły trzy drogi: jedna wiodąca do wsi, dwie w przeciwne ku zachodowi i wschodowi strony. Jak tylko ujrzeli krzyż, posmutnieli i pospuszczali głowy, obejrzeli
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/258
Ta strona została skorygowana.