się na dom rodzicielski i milczeli. Jeszcze widać im było dach, podwórek, kominy — gniazdo bocianie i wysoki żuraw studni.
— O! — zawołał Florek — i kiedyż zobaczymy się znowu?
— Za lat pięć u tej samej figury, kto żyw z nas będzie, niech się stawi na ten sam dzień — rzekł Domko.
— Zgoda bracie — odparł Florek — za lat pięć i w ten sam dzień: a jeśli umrzemy, to dusze nasze tu się zejdą, za lat pięć przy dziadowskiej figurze.
W tej chwili zbliżyli się do niej właśnie i z koni zsiedli, aby się pomodlić. A modlili się szczerze, klęcząc na ziemi, modlili się, a choć ich modły przerywały mimowolne wspomnienia rozstania, choć przed ich oczyma przesuwały się żywe jeszcze uczucia po stracie znajomych i drogich, których za sobą rzucili, Bóg przyjął modlitwę, bo była łzawa, szczera, serdeczna. Jeszcze ztąd widać było całą osadę rodzinną — i długo bracia usiadłszy pod krzyżem, patrzali na nią; długo, jakby w sercu swem obraz ten głęboko wyryć chcieli, przenosili oczy z jednego sadu na drugi, z dworku na dworek. — I policzyli tak wszystkie kominy szlacheckich domków, wszystkie gniazda bocianie, wszystkie stare znajome grusze, aż oczy się ich zatrzymały na wieży kościołka i czarniejszych krzyżach smętarza.
Rzucili się płacząc w swoje objęcia i ściskali długo, i rozstawali i żegnali jeszcze i jeszcze, nim na konie siedli. — Za lat pięć! — powtórzyli oba — za lat pięć! — Potem przeżegnawszy się dosiedli koni, zwrócili je łbami ku figurze i puścili wolno kierując nimi.
Koń Domka poszedł na Wschód a Florka na Zachód. — Bądź zdrów! bądź zdrów! i puścili się cwałem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/259
Ta strona została skorygowana.