dworu i dworzan, nie towarzystwa chciał z ludzi. O sto lub dwieście lat wprzód, był by się otoczył kljentami i błaznami, teraz musiał się uciec do darmozjadów.
Żyć sam na sam z sobą było mu nieznośnem, gotów był jak ów bohater podania, wychodzić na trakt i wabić gości, ale zawsze z warunkiem, żeby oni stosowali się do niego i służyli mu za marjonetki bez woli i władzy własnej. Otaczał się więc Hubert takowymi ludziskami, którzy w koło niego dworowali i błaznowali. Ksiądz kwestarz, stroiciel fortepjanów wędrowny, pijaczysko jakieś, zawsze miesiącami, czasem latami całemi bawili w pałacu. On ich poił, karmił, szydził z nich, figle im płatał, mistyfikował, śmiał się i znudziwszy nareszcie, kolanem w tył wyprawiał.
Dwa było rodzaje bawicieli tych u hrabiego. Jedni dziedziczni, jak ich nazywał, oswojeni z nim, wszystko znoszący, i już do śmierci przysięgli, trzymali się klamki pokornie.
Drudzy wędrowni, przybysze czasowi, siadywali z końmi, ludźmi, niekiedy bardzo długo, ale w końcu po tragicznej jakiej awanturze, może umyślnie na wykurzenie ich z legowiska wymyślonej, znikali. Po niejakim czasie jawili się znowu. Poznamy bliżej dwór hrabiego później, teraz wróćmy do dworku pana Pokotyły.