owak, a dobrze mi to jakoś poszło, bom nikogo nie obraził, a z wszystkimi się zapoznał. Kiedy po kilku godzinach drogi, ukazało się zamczysko na wyspie wśród błota czarniejące posępnie, to już po imieniu i nazwisku znałem tych co ze mną jechali i śmiało im patrzałem w oczy. Przybywszy do zamku, nadziwić’em się nie mógł, jego ogromowi, budowie i ciżbie ludu, co dla usługi jednego człowieka tam się znajdowało. Zamek był okropny, do koła fosą murowaną otoczony, z czterma basztami i jedną ogromną wieżycą nad bramą. W pośrodku sam dwór piętrowy... po bokach różne budynki, na pomieszczenie dworu, stajnie, składy, śpichrze; w czasie pokoju dość obszerne, a czasu wojny za ciasne nawet. Pod zamkiem rozciągało się miasteczko, ale próżno w niem szukałem oczyma wieży kościoła... pierwsze to com widział tak osierocone... W rynku stała i szkoła żydowska i kircha z kogutkiem na dachu. O! trzeba mi było z moją poczciwą wiarą uciekać z tego zarażonego miejsca. Ale jam zawsze lubił hulankę, łowy, swobodę i zostałem. Nikt mnie tu o moją wiarę nie pytał, nikt nie namawiał na swoją, ale widok ciągły deptanych bezkarnie i obojętnie przepisów kościoła, łamanych postów, znieważanych dni świątecznych i ciągłe śmiechy z naszych obrządków, drwinki z najświętszych rzeczy, które w początkach tylko zgrozą mnie przejmowały, w końcu popsuły. Bo nie ma na świecie człowieka, coby w płomieniu ciągle siedząc, nie zapalił się nakoniec. Tak się i ze mną stało. Nie przystałem ja sercem do nich; miałem jakiś wstręt ku bezbożnikom, a sam powoli gasiłem w sobie dawną wiarę moją. Nieznacznie począłem się za ich przykładem wyłamywać od postów, mniej zważać na dni świąteczne, rzadziej modlić. I powoli...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/266
Ta strona została skorygowana.