herbatę, na wspaniałych srebrach, z wytwornemi dodatkami, których zbytek zdradzał niespokojne przygotowanie. Hrabia ściskał rękę Seweryna i dziękował.
Darmozjady połapawszy każdy po filiżance i zagarnąwszy co tylko zagarnąć się dało do zjedzenia, nalawszy sobie dobrą dozę rumu, z Durczyńskim na czele, który kieszeń wyładował ciasteczkami, odstąpili nieco, aby pożywać spokojnie. Seweryn został u łóżka. Hrabia z zajęciem zbliżał sie do niego, wdzięczność jego zdawała się być żywą i prawdziwą.
— Pan mnie znasz z jednej nieszczęśliwej awantury, w której więcej jest winy rotmistrza niż mojej — rzekł, — musisz się mną brzydzić? nieprawdaż... i wiele cię to kosztuje, że jesteś w moim domu.
— Ale, — dodał, — wszystko olbrzymieje zdaleka... nie wierz wiele złemu, które o mnie słyszałeś. Jestem trochę łotr to prawda, trochę rozpustnik, ale każdy z nas w duszy taki, tylko się jeden kryje, drugi nie widzi potrzeby... Lubię błaznować, otaczam się takimi ludźmi, jak oto ci — i wskazał na zajadających. — To są wszystko przeciwko mnie kreski. Ale potrzeba mnie bliżej poznać, a możebyś i pan ostrych zasad, i niepohamowanego życia, znalazł co dobrego we mnie. Ludzie powiększają wszystko złe chętnie.
— Nie lubię pracy, — mówił dalej, — życie chcę mieć użyciem, to niesie samo karę za sobą. Nudzę się i zużywam! Lituj się więc kiedy chcesz, ale nie gardź mną... krzywdy ludzkiej nie mam na sumieniu... mogę to śmiało powiedzieć.
— Pozwolisz mi hrabio, mówić szczerze? — spytał cicho Seweryn.
— Proszę o to.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/71
Ta strona została skorygowana.