— Tak jest... Mam Górów... Licytuję go... nikt do licytacji nie staje, biorę na siebie niedoimkę i płacę ją, kasuję swój dług i biorę część, która mi koniecznie potrzebna do mojej.
— Przepraszam pana — odparł Seweryn. — Rzecz się ma inaczej... Licytujesz pan, ale ja staję do licytacji, spłacam pana, spłacam zaległości, biorę część Górowa, wyrabiam las i odbieram moje pieniądze, a krajczemu zostawiam czysty folwarczek.
Kulikowicz, który Seweryna miał za niepojmującego interesu wcale, wziął za czapkę.
— To tak! — zawołał — a po cóż ja tu przyjechałem? Ja pana w kaszy nie zjem, a pan mnie także.
— Trzebaż koniecznie, żeby z nas jeden został zjedzony?
— Ja inaczej interesu nie rozumiem tylko z korzyścią.
— Ja panu przy układach ostatecznych jej nie odmówię, — odparł Seweryn.
— Na co tu baki świecić, mówmy otwarcie.
— I owszem.
— Pan nie masz pieniędzy, a ja mam zawsze gotówkę.
— W tej chwili nie mam... ale o nowym roku...
— Zkądże pan się spodziewa mieć je o nowym roku?
— Chociażby ze sprzedaży krestencji...
— Krucha ewikcja! Wszystko spada...
— Wełna, pszenica, żyto, owies.
— Ja wiem wiele pan ma...
— Pan wiesz?
— Zaraz panu wyliczę — zaczął Kulikowicz, — wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi. Wełny od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pudów.
— Być może.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/80
Ta strona została skorygowana.