ktoś konny go napędzał; to pan Teodor Doliwa, ze smyczą chartów, w opiętym zielonym surduciku.
— Dobry wieczór panu!
— Dobry wieczór.
— Jak się udało polowanie?
— O! — wzgardliwie rzekł Warszawianin, przygotowując sygaro, które zawsze zapalał gdy był w towarzystwie, lub z kim się spotkał. — Nie mam szczęścia do polowania i pomimo, żem kupił niesłychanie drogo dwa najlepsze charty w sąsiedztwie... zawsze powracam próżno i śmiech tylko matki mam w zysku. Nie jestem stworzony do polowania.
Pan Teodor chętnie udawał poetyczną duszę.
— Co za śliczny wieczór! — dodał — nie znajdujesz-że pan, że myśliwstwo może być tylko dobrym pretekstem zachwycania się naturą i słodkich dumań sam na sam z sobą?
Seweryn kiwnął głową z uśmiechem.
To niedowarzone pacholę grało dalej poetycznego młodzieńca.
— Myślistwo dobrze się zowie... człowiek myśli gdy jest sam z sobą... A natura! natura! Cudna! nawet w naszym kraju!
— W naszym kraju jak gdzieindziej, ja myślę...
— O! i ja zachwycam się tem co jest własne, ale wyznasz pan...
— Nie byłem w obcych... nie mogę sądzić; ale znając Karpaty z jednej, brzegi morza Czarnego z drugiej strony, Litwę i Podole... nie wiem czy możemy komu piękności przyrodzenia zazdrościć.
— Zapewne — rzekł pan Seweryn, zapalając sygaro — wszakże...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/90
Ta strona została skorygowana.