Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

wieczora składał się na wielce harmonijny wizerunek szczęścia ziemskiego... któremu nic się grozić nie zdawało...
I ludzkie też uśmiechały się twarze a otwierały serca.
Staroświecki dworzec w Mogilnie na pół drewniany, pół murowany, widocznie już dawne i lepsze pamiętający lata, jakoś także wyglądał niby odświeżony wiosną i szczęściem; pełno było kwiatów do koła, pełno woni w powietrzu i pełno uśmiechów około stołu wieczornego, zastawionego w ganku od ogrodu. Ganek ten niedawno znać przybudowany do domu, był najmilszym salonem na wolnem powietrzu, jaki sobie wyobrazić można. Pomysłem samej pani wystawiony nie raził swoją nowością przy starym dworze, do którego przypierał, a był aż nadzwyczaj skromny i bez żadnej pretensyi do architektury wytwornej. Stary pan Roman Mogilski, dziedzic Mogilna, mąż autorki tego ganku, nazywał go uśmiechając się, rustykiem.
Nie roszcząc sobie żadnych praw do architektonicznego stylu, nie był wszakże pozbawiony pewnej kokieteryi, której znamię noszą wszystkie dzieła ręki i myśli niewieściej, gdy się do nich serce przyłoży. Długo a długo pani Anna starała się o wykonanie, długo jakoś niepodobna się było zebrać na postawienie ganku, choć nie kosztownego, nareszcie znalazła się chwila sposobna i oną przybudówkę wzniesiono wedle planu długo w sercu piastowanego, a była wcale wdzięczną. Część znaczną domu zajmowała przypierając do niej i nieco zaciemniała. To jedyny zarzut jaki można było jej uczynić. Zresztą, sam pan Roman, długo z powodów sanitarnych sprzeciwiający się owe-