Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

— Wczoraj jeszcze jechałem z kłopotem, westchnął Roman, ale dziś, dzięki Bogu, i was zbytnie trudzić nie będę i sam wolniej oddycham.
Jakoś mi to się połatało...
Tu począł prezes opowiadać całą sprawę, i dodał, jak się z p. Larischem spotkał, jak mu ten uczynił ofiarę... i jak rzecz się załatwiła bez najmniejszej trudności.
Dr. Wolar słuchał z uwagą i cierpliwością wielką, ale prezes dostrzegł, iż na wspomnienie Larischa ściągnęły mu się usta, a gdy przyszło do osnutego planu, wiedział, że się adwokat skrzywił.
Nic jednak z razu nie rzekł, pomilczał chwilę.
— A no, tak, rzekł zamyślony nieco — a w istocie szczęśliwy traf... bardzo szczęśliwy... Czy pan dawno zna pana Larischa?
— Dosyć dawno jesteśmy z daleka znajomi, ale ostatniemi czasy zbliżyliśmy się do siebie, z czego bardzo rad jestem, bo to zacny i miły człowiek.
— A tak! zacny i miły! powtórzył dr. Wolar... Jednakże szanowny prezesie, choć interes skończony, czy skończony?
— Tak, zupełnie, dał mi nawet tymczasowo pięć tysięcy talarów... rzekł prezes.
Adwokat skrzywił się.
— Więc naturalnie rzecz postanowiona... nie ma co mówić. Ja tylko tę uwagę szanownemu prezesowi uczynić sobie życzyłem, tę maleńką uwagę, że (to mała rzecz w istocie) że, bezpieczniej na wszelki wypadek mieć i kilka mniejszych hypotek, niżeli jedną znaczniejszą. W przypadku wypowiedzenia...