talarów. Jużciż proszę cię, pedant i nudziarz tegoby nie zrobił.
— To prawda! ależ też postępowanie to tłumaczy się najlepiej nieposzlakowaną reputacyą kochanego pana. Któżby wam nie dał na słowo, kiedy to słowo warto więcej niż prawny dokument...
Nie mówmy więc o tem co się stało, dodał zamyślony adwokat, mam tedy hypotekę drugą do wysokości czterdziestu tysięcy talarów wypowiedzieć i przygotować wszystko dla ulokowania na Mogilnie pana Larisch’a?
— Właśnie, o nic już więcej nie idzie, rzekł pan Roman.
Dr. Wolar chodził po pokoju zadumany.
— Jest jedna rzecz, rzekł śmiejąc się, jedna rzecz, której inaczej jak fatalizmem nazwać nie można, bo wytłumaczyć jej trudno. Uważałem to stokroć, że gdy się kto z tych panów wniesie na hypotekę majątku, nie ma przykładu, ażeby potem majątku nie kupił.
Prezes pobladł nieco.
— Nie strasz że mnie, rzekł, to rzecz zrobiona.
— Tak, to rzecz skończona, rozumie się, mówił adwokat, ani ja myślę kochanego pana straszyć, ale, ale faktem jest... Czy prezes ewentualnie miałby myśl sprzedać kiedy Mogilnę?
— Ja! Mogilnę! ja! zakrzyknął pan Roman podnosząc się z krzesła, ale na żaden sposób, nigdy w świecie, za nic! Ja! co panu mogło nastręczyć przypuszczenie...
— Ja się tylko pytałem, rzekł spokojnie adwokat.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/105
Ta strona została skorygowana.