Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

— Cóż ciebie, domatorze najukochańszy, do miasta przyciągnęło? czy po pierniki przyjechałeś?
Popatrzył nań długo.
— Ho! ho! myślisz że sekret! a ja wszystko wiem. Wypowiedzieli te szołdry kapitał, nieprawdaż! Szukasz talarków. Otóż ja szukam ciebie z talarami.
— Jakto! ty! ty!
— Rozumie się nie ze swojemi! dodał Jacek, biorąc go pod rękę, ale mam summę małoletnich Tężyńskich, których jestem opiekunem, a tej lepiej jak na Mogilnej ulokować nie mogą.
— Prezes wciągnął go do pokoiku, ocierając pot z czoła, choć wcale nie było gorąco, myślał w duszy, jak dalece miał słuszność ufać Opatrzności Bożej, gdy mu się zewsząd sypały kapitały jak z rękawa. Zawstydzonym się czuł, że tak stchórzył i pośpieszył z Larisch’em.
— Widzisz mnie upokorzonym prawdziwie, rzekł, posadziwszy pana Jacka — przyznam ci się, żem o mało głupstwa podobno nie zrobił. O wypowiedzeniu summy dano mi znać, nie chciałem Anny martwić, bo wiem, że byłaby się przestraszyła, ruszyłem więc z domu pod innym pozorem. W drodze na popasie Zum guldenen Hahn, zjeżdżam się z Larisch’em.
— Oj! z Larisch’em! a to go licho niosło! — przerwał Jacek.
Siedliśmy razem przekąsić, gadamy, wypaplałem się z temi piętnastu tysiącami talarów, a ten mi powiada, że gdybym nie 15 ale 40 potrzebował, toby mi je zaraz dał. W tym kłopocie, przyznaję ci się, jakoś nie dobrze porachowałem wszystkie ewentualności,