i zrazu zgodziłem się na wypowiedzenie drugiej summy... a ten mi natychmiast wpakował nawet zadatku pięć tysięcy talarów...
Zwykle wesoła i szyderska twarz pana Jacka, przybrała nagle tak dziwnie posępny wyraz, iż prezes aż oczy spuścił.
— Na miłość Bożą! zakrzyknął Jacek, a tożby była zguba, zguba oczewista, podpisałbyś na siebie dekret, człowiecze.
— No! no! wy bo go się wszyscy boicie jak diabła, a to jest dobry człowiek, bardzo dobry człowiek.
— To ty jesteś dobry człowiek, najukochańszy ciemięgo! przerwał pan Jacek, a on jest diabeł wcielony. Ale mówże, mów, czy na tem stanęło?
— Uspokój się, uspokój, na czas przyjechałem do Wolara, ten mnie zreflektował, no! i posłałem go, żeby zerwać umowę. Wolar mi także chce pożyczyć tych piętnastu tysięcy.
— I ty myślisz, poczciwcze, że Larisch, który w ten sposób na twój majątek łapę położył, na twe słowo, dał ci pięć tysięcy, zechce dobrodusznie wyrzec się na szachownicy postawionego szczęśliwie kroku?
— Otóż to! otóż to egzaltowane wasze frazesy, rzekł prezes, obrazy, strachy, imaginacye. Szachownica zaraz, podstęp, intryga. Wstydźże się, Jacku. Wolar pojechał i powróci, ukończywszy szczęśliwie.
— A ja ci mówię że nie, odparł Jacek, nie! Przekonasz się sam; albo ty go znasz lepiej, albo ja, idę z tobą o zakład, że Larisch nie odstąpi.
— Ale to wprost nie może być, zawołał prezes, nie trwało dwóch dni, namyśliłem się, pieniądze zwróciłem. Dajże pokój.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/109
Ta strona została skorygowana.