Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

dną była towarzystwa, wymiany myśli i wszystkiego, coby ją nad powszedni byt podźwignęło.
Ani się spostrzegła jak godzina upłynęła, wstawała kilka razy, siadała znowu, aż Larisch nareszcie ją sam pożegnał, ubolewając znowu że ojca nie znalazł. Gdy późno pod noc powrócił pan Marcin, a córka mu oznajmiła o bytności Larisch’a, gbur się mocno zastanowił.
— E! rzekł, moja panno, albo ty to nie rozumiesz tak dobrze jak i ja, że on dla pocałowania się ze mną nie przyjeżdża. A co jemu po mnie — albo mu to tak o zgodę idzie. Inna to sprawa w grze tej, staremu się bodaj pięknej panny zachciało. Spojrzał na córkę.
— Ależ to licho, niemiec, rzekł, i taki niemal stary jak ja, tylko że to żyło dobrze a nie wytargało się biedą — wygląda młodziej. Znowu z boku popatrzył na Marynkę, która stała zupełnie obojętna i nieporuszona.
— Nie, rzekła po chwilce, to nie może być, o nie może być.
Rozeszli się nie mówiąc więcej o tem z sobą.
Nie upłynął tydzień może, Larisch wybrawszy oczewiście porę taką, aby znowu ojca nie zastać, nadjechał. Tym razem i Marynka zrozumiała, że się coś święciło chyba. Ale dziwna rzecz, na wiadomość o przybyciu, zadumała się smutno i wyszła. W progu spotkała wymierzone wejrzenie Larisch’a, który zdawał się badać ją, jakiem okiem spojrzy na natręta. Ale z pogodnej twarzy dziewczyny nic rozpoznać nie było podobna. Niemiec był ubrany bardzo starannie