Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

wesołe, a na obu widać było pomieszanie, pewien rodzaj niecierpliwości i zadumy.
Przerywana, łamana rozmowa zdradzała stan umysłów zaprzątniętych inną sprawą.
Pierwszy potem wstał pan Larisch, a prezes jakby się lękał go zgubić, pośpieszył za nim. Droga od Strzelna do Christianhofu wiodła szosą wysadzaną staremi topolami białemi, wieczór był piękny, pan Roman zaproponował pierwszy, żeby kawałek się przejść pieszo; na co Larisch zgodził się chętnie. Ledwie byli za wrotami, prezes go pochwycił za rękę.
— Kochany panie radco — zawołał — daruj mi moje natręctwo i niegrzeczność, ale oto przybywam cię przeprosić najmocniej, i namyśliwszy się żądać, byśmy interesu pożyczki projektowanej zaniechali.
— Domyślałem się tego, odpowiedział zimno, uśmiechając się radca, ale na miłość Boga, proszę prezesa, rozmówmy się o tej sprawie, jak należy.
Przyznaj się pan iż go nastraszono? Larisch, powiedziano mu, jest niebezpieczny człowiek! a nuż wypowie nagle summę i t. p, dałeś się pan wziąć na te strachy. Nie mam panu tego bynajmniej za złe. Na nieszczęście wielu z ziomków moich zabiegami swemi w tym kraju usprawiedliwiło te obawy, ale pan, panie prezesie, pan, który mi tyle okazałeś przyjaźni, pan, powinienbyś być wyższym nad podobne gminne postrachy.
Prezesowi wstyd się jakoś zrobiło.
— Kochany radco! — zawołał — słowo ci daję — widzisz familia, interesa, nie to jest właściwie, ale wszyscy znajdują, że lepsze są dwie summy, niż jedna.