Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

— Jakież wynagrodzenie mogłoby mi starczyć za tę przyjemność, którą mam zawarcia interesu z tak godnym i zacnym człowiekiem? odparł z wymuszoną grzecznością Larisch. O tem niema co i mówić. Uspokójcie się, kochany panie, będziecie się mogli przekonać, iż ze mną interes nie jest ani tak zły, ani tak niebezpieczny, jak ci ludzie mogli go wystawić.
— Przecież nie wątpicie, przerwał pan Roman, który się pocił cały, iż ja mam o was, kochany radco, jak największe, jak najlepsze przekonanie, o zacności waszej, o...
Tu się zadławił nieco pan Roman, ale podchwycił zaraz.
— Trzeba znać nasze... nasze stosunki... uprzedzenia.
— Pan nad to wszystko wyższym być powinieneś, odezwał się Larisch. Źle mówię, pan jesteś nad to już wyższym, ale zbyt przez dobroć pobłażającym dla drugich.
Wierz mi zresztą, kochany prezesie, iż gdyby w mej mocy było, gdyby rzeczy już tak daleko nie zaszły, dla samej spokojności waszej z chęciąbym poświęcił sprawę swoję. Niestety, dziś to już niepodobna.
— Niepodobna! — powtórzył jakby nie myśląc prezes, pod ciężarem dziwnego uczucia ucisku i trwogi Szli ciągle wysadzaną szosą, jakby ku Cbristianhofowi, ale nie było już po co jechać tam i twarz swą smutną przymuszać do swobodnego wyrazu. Pan Roman więc w kilku słowach wytłumaczył się panu Larischowi, pożegnał z nim, siadł do powozu i kazał jechać do domu. Koczyk prezesa i wózek niemiecki wyminęły