ostygłem, z weselem i rozkoszą, które się na jego jasnej, opromienionej odbijały twarzy.
Artysta któryby pragnął odmalować zacną, kochającą się a szczęśliwą familią, mógł był te wzory żywe wiernie przenieść na płótno, nie wiele potrzebując dodawać do natury ideału.
Nawet typy i twarze podobałyby się malarzowi jak podobały wszystkim, co Mogilskich znali. Nie mieli oni nieprzyjaciół, ani wstrętnych, a nie zbywało im na serdecznych druhach. Wszyscy ile ich było, począwszy od głowy domu, pana Romana, mieli w charakterze, w usposobieniach wielki dar przypodobania się i pozyskania sobie serc ludzi. Płynął on może właśnie od ojca familii, w którym wybitnie poważna, spokojna chrześcijańska miłość ludzi górowała po nad inne przymioty. Człowiek był dziwnie dobry, a z pewnością dla siebie przynajmniej, dobry aż do zbytku.
Spojrzawszy na jego twarz rumianą i wyjaśnioną, uśmiechającą się i pełną łagodności, poznać w nim było można od razu całego człowieka, który, gdyby mógł, świat by pragnął uszczęśliwić i uczynić tak dobrym jak sam był. Zdawało się, że te rysy nie potrafiłyby nawet wyrazić ani gniewu, ani surowości, ani żadnego nienawistnego, namiętniejszego uczucia.
Z niebieskich dużych oczów patrzyła miłość dla ludzi i jakby wezwanie do powszechnej zgody.
Ktokolwiek znał życie i sprawy pana Romana znajdował zupełną zgodność wyrazu oblicza z czynami jego i losem.
Jak wszyscy ludzie bardzo dobrzy, Mogilski był nieustanną ofiarą, oszukiwano go, nadużywano, korzystano zeń, posługiwano się nim, co nie przeszkadzało
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/13
Ta strona została skorygowana.