Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

czasem jedzmy poziomki, nie dajmy stygnąć kurczętom i nalewajcie herbatę.
Witold miał już przed sobą talerze dwa, napełnione darami Bożemi i wahał się tylko od czego poczynać, jaki ma wybór uczynić.
Wtem wśród najsłodszej chwili, gdy się zapowiedziała poufna rozmowa, po drugiej stronie domu zaturkotało, ktoś widocznie zajechał. Spojrzeli wszyscy po sobie z trwogą. Wprawdzie hałas nie był bardzo zastraszający, turkot co najwięcej zapowiadać się zdawał wózek mały... który nawet gdzieś opodal od ganku musiał się zatrzymać. Wszakże i to w tej chwili nie mile było przyjętem.
Wszyscy słuchali i czekali, patrząc po sobie.
— Ale nie bójcie się — rzekł gospodarz, ja mam ucho wprawne — to chyba nie gość, ale ktoś... ktoś, za interesem. Co najwięcej mogłoby się do mnie tyczeć, choć ja najmniej interesa lubię, ale one całym ciężarem obowiązku spadają na mnie. Czekajcież, siedźcie, ja pójdę zobaczę i przyjmę ciężar ten na barki moje, a wy sobie gwarzcie wesoło.
Stary wstawał, gdy córka mu przerwała.
— Ja na to nie pozwolę — zawołała, niechaj ojciec siedzi, bardzo proszę. Ja jestem młodsza gospodyni, to do mnie należy.
I nie czekając odpowiedzi, wybiegła Kazia przez salon, śpiesząc na pierwszy ganek do owego zapowiedzianego gościa.
Słychać było otwierające się pierwsze i drugie drzwi, a w tejże prawie chwili lekki okrzyk podziwienia, i niezrozumiałą, bałamutną, urywaną rozmowę.