Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

— Któż to może być? kto to może być? — rzekł Roman.
— Nie rozumiem — szepnęła Anna, jakiś głos prawie obcy, jakiś dźwięk nie polski. Może urzędnik jaki...
Roman wychylił się, usiłując spojrzeć w głąb salonu, oczy przymrużył, ale wkrótce przysiadł, bo w mroku wieczora, nic dojrzeć nie było podobna, gość się zbliżał, drzwi w ganku otwarły się i poprzedzony przez nieco skrzywioną Kazię, wsunął się na próg średniego wieku jegomość.
Na pierwszy rzut oka poznać było w nim można obcego plemienia potomka, germańską krew, syna kolonizatorskiego rodu, który swe namioty rozbija po całym świecie, stawia obok nich warsztaty i powolnie zdobywa ziemię bez kropli krwi, bez walki nawet, cichym bojem zabiegliwości i samolubstwa zimnego. Był to Niemiec jednem słowem, ale wyglądał tak przyzwoicie, tak ogładzono, tak grzecznie, iż miłe jego obejście za dowód uczucia, serca i wylania się wziąść łatwo było można.
Wysokiego wzrostu, przystojny, z twarzą prawie arystokratycznie wykrojoną, trzymał się nieco przygarbiony, oczy miał zmrużone, jakby je pragnął przykrywać, ale twarz jego nie odrażała, owszem, pociągała prawie wyrazem uprzejmej słodyczy. Może głęboki fizyognomista dostrzegłby w niej był zarys szyderstwa utajonego, lecz ten dla oczów prostodusznych nie był widocznym. Ubrany z wiejska ale starannie, przy surducie czarnym miał w pętlicy kilka wstążek od pruskich orderów...