Ta energiczna postać miała w sobie coś obudzającego współczucie. Niemieccy parobcy i hausknecht, szydersko śmiejąc się, wysyłali za nią łajania i obelgi, gbur zdawał się ich nie słyszeć, nie zwracać na nie uwagi, klął tylko gospodarza.
Urywane słowa dolatywały do uszów blednącego z gniewu, ale hamującego się Larisch’a.
Po chwili powrócił równie blady pan August, spojrzeli na siebie z ojcem i nadskakującą grzecznością starali się zatrzeć wspomnienie nieprzyjemnego wypadku.
Prezes przez grzeczność przedłużył swą wizytę i usiłował być jak najwymowniejszym; przyniesiono butelkę wina reńskiego, którego kieliszek przyjąć trzeba było; tymczasem w dziedzińcu i na drodze ucichło, postrzegł przez okno Witold, iż gbur któremu parobcy kijmi się odgrażali, wciąż ręką wywijając, powoli gościńcem się powlókłszy, znikł za wzgórzem. Pan Larisch, który śledził niepostrzeżenie jego ruchy, lżej odetchnął. Mimo usiłowania zatarcia przykrego tego zdarzenia, wszyscy byli powarzeni.
Na ostatek pożegnano się, konie zaszły i milczący prezes odjechał, czując się swobodniejszym po opuszczeniu dworu. Obaj z synem, nie spowiadając się ze swych wrażeń — milczeli. Roman był trochę smutny, że mu zbliżenie się projektowane do poczciwego Niemca popsuła ta historya jakaś dziwna, niezrozumiała a przykra. Lubił on zgodę i pokój i dla tego samego nie cierpiał ludzi wyrabiających burdy, a zakłócających spokój. Miał więc w sercu urazę niemałą do nieznanego przeszkodnika. Jechali milczący aż do karczemki. przy której, obyczajem prezesa, koniom wyt-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/32
Ta strona została skorygowana.