— Hm! — odparł prezes — czasem się człowiek w biedzie na własną sprawę zaślepia... któż wie czy macie słuszność.
— No — to dajcie mi pokój! — zawołał, pięścią w stół bijąc gbur — co ci do tego, co mnie boli... Ja sobie radę albo dam, albo nie dam, a zginę, to i tak zginąłbym, ale tego juchę nauczę.
Powtórnie ręką uderzył po stole.
— O! nauczę.
— Ale o cóż wam idzie?
— O co? o co? burczał siedzący — sprzedałem moją hubę jeszcze jego poprzednikowi, należało mi się reszty tysiąc talarów, skręcili pod pozorem że od jakiegoś Niemca kwitu im złożyć nie mogłem... a że innej już hypoteki nie mam, zarzynają mnie. Niechże rzną, ale gardło za gardło... ja swojego nie daruję.
— Jakże się pan zowiesz?
— Na co wam i to? Marcin Tygiel co wam nazwisko powie!
— Panie Marcinie — — odezwał się prezes łagodnie. Niemcy są formaliści, nie taka tam może wina jak się wam zdaje, boć pan Larisch nie jest zły człowiek.
— A! a! bardzo dobry człowiek! ino go do rany przyłożyć, słodziutki, grzeczny, miły i nie kąsa, nawet po polsku się wyuczył, aby lepiej ludzi okpiwać! Znam ja jego dobroć doskonale, a wam jej nie życzę probować.
Począł się śmiać, dopijając wódki. Prezesa srodze ubodło, że biedny człek siedział posępny i zrozpaczony, pocieszając się wódką.
— Panie Marcinie — rzekł — przyjdźcie do mnie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/35
Ta strona została skorygowana.