do Mogilna, papiery z sobą przynieście. Jeśli się co da zrobić, ja wam za pośrednika i przyjaciela służyć będę.
Gbur popatrzył, oczy mu zajaśniały i łzy zaszły, chwycił za rękę prezesa.
— Nie żartujesz pan?
— Nigdy w życiu — mówię seryo — zaufać mi możesz.
Objął go za kolana.
— Chciałbyś mnie poratować? — zawołał.
— O ile jest w mojej mocy — Roman,[1] chwytając go za rękę i ściskając namulone dłonie, z jednym tylko warunkiem — żadnego gwałtu, żadnych awantur, cierpliwości i rozsądku. Jeśli jest co do uczynienia, a robota sił moich nie przechodzi, jak brat brata poratujemy cię, panie Marcinie.
— A! to cię Pan Bóg zesłał jak anioła zbawiciela! — krzyknął pan Tygiel... Niechże ci zapłaci ten, co tu cię na pociechę nieszczęśliwego sprowadził.
Podniósł oczy do góry.
— Jak zechcesz — zawołał — poratujesz mnie niezawodnie i odratujesz, a i wyciągniesz z tej niewoli babilońskiej. Gdyby mi ktokolwiek był podał rękę dotąd, nie padłbym tak nizko — nie doszedłbym do tej wściekłości na niemca.
— No — o sprawie waszej jutro — rzekł prezes kładąc mu rękę na ramieniu — bądźcie dobrej myśli. Drogę do Mogilny wiecie, będę na was czekał... dobranoc.
Pan Marcin Tygiel przeprowadził pana prezesa do drzwi, potem aż do powozu z głową odkrytą, z oczyma od wdzięczności i wódki załzawionemi, ale
- ↑ Błąd w druku; przed Roman brakuje orzeczenia typu rzekł lub powiedział.