że dla obrachunku powrócił do gospody, nie możemy zaręczyć, że dla pokrzepienia się, zalania robaka i pociechy dusznej nie powtórzył kieliszka sznapsa.
Nazajutrz rano, jeszcze prezes zagadawszy się z córką i synem, siedział w rannym szlafroku pod gankiem od ogrodu, gdy wózek pana Marcina Tygla zaturkotał. A że dane były instrukcye służbie na przypadek wczesnego przybycia i w ogóle nikt w Mogilnej w przedpokoju nie czekał, wprowadzono starego do salonu, a prezes ujrzawszy go, zaprosił w ganek do siebie.
Pani Anna i Kazia odeszły zaraz, ażeby nie przeszkadzać, Witold tylko pozostał. Pan Marcin tego dnia, pono na czczo wyjechawszy z domu, a przez respekt dla dobrodzieja unikając wódki, miał twarz jeszcze smutniejszą niż wczora. Gniew i napój okrywały mu policzki rumieńcem gorączkowym, który zniknąwszy, zostawił po sobie żółtą, chorobliwą bladość. Spalona, poplamiona, pomarszczona twarz pana Marcina, straszną była jak pobojowisko. W każdym z jej fałdów leżał trup jakiejś pognębionej nadziei. Oczy wygasłe, zaczerwienione, we łzach już chronicznych pływały. Siedział, sparł ręce na kolanach, patrzył na prezesa i milczał. Z za kamizelki zszarzanej o wielkich guzach, sterczał mu zwit papierów, chustką starą obwiązany.
— No, panie Marcinie — odezwał się prezes — abym lepiej interes wasz zrozumiał i dopomódz wam potrafił, opowiedzcież mi swą historyą, bo, choć pono sąsiadowaliśmy z sobą, małośmy się znali.
— A cóż? — rzekł stary skrobiąc się po głowie — nic dziwnego, miły panie, obaśmy z dwóch różnych
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/37
Ta strona została skorygowana.