Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/40

Ta strona została skorygowana.

Prezes się uśmiechnął.
— A macie choć ów świsek tego Szulca — zapytał.
— Gdybyć był! ale go gdzieś niemcy wykradli, czy co! Rozstąp się ziemio, znaleść go nie można.
— Wierz mi, iż się napróżno na pana Larisch’a sierdzisz, rzekł prezes... on ze swego punktu widzenia ma słuszność.
— On ma słuszność! porywając się z krzesła zawołał gwałtownie Tygiel, zgarniając papiery oburącz. On ma słuszność!! a tom miał po co do Mogilnej jechać, żeby się tego dowiedzieć... Niemiec ma słuszność... kiedy ja ofiaruję przysięgę!
— Weźże no na rozum, panie Marcinie, uspokajając go zawołał gospodarz. Wy możecie przysiądz, a to nic nie pomoże, bo się jacy krewni Szulca dowiedzą, że jego pokwitowania niema, pozwą o pieniądze i płacić im będzie potrzeba... To darmo!
— E! gdzie zaś! Wymysły! gadanina, mruczał Tygiel.
— Wierz-że mi, iż dusić niemca i na nim się mścić nie ma za co. Niemiec, czy kto inny w jego miejscu, inaczejby nie postąpił.
— Tak, tak, bo wy jeszcze nie wiecie jednego... że oni mi kwit Szulca wykradli.
Prezes aż się cofnął.
— Ale to nie może być!
— Wykradli! Był! znikł! nie kto go wziął, tylko oni... choć dowodu nie mam.
Prezes się zadumał. Widocznie rozżalonemu człowiekowi przywidywało się niewiedzieć co, rozprawiać z nim o tem nie było sposobu.