czyła też znać i Witold szukał czegoś w kieszeni i porzuciwszy swe statki, zawołała.
— Zaraz — zaraz.
Otarła ręce fartuszkiem, śpiesząc po szklankę do dworku. W tejże chwili prawie w ramie małych drzwi, od wnijścia zwnętrza wychodząca ukazała się postać, która trudy niebezpiecznej wyprawy, zaspokajając ciekawość, wynagrodzić miała.
Łatwo w niej było odgadnąć owę poetyczną Marynkę, ale domyślać się jej obcemu byłoby trudno, bo na pierwszy rzut oka pięknością tylko zastanawiała. Wysokiego wzrostu, silna, cudnie zbudowana, bladej twarzy, ciemnych bardzo włosów, Marynka ubrana była cała czarno i bez najmniejszej pretensyi do stroju i wdzięku. W tej oprawie pospolitej, piękność rysów jeszcze wyraziściej jaśniała. Ale w niej nie było nic pieszczonego, nic rozmarzonego i poetycznego, jak sobie wyobrażała Kazia. Wejrzenie śmiałe oczów czarnych, mimo łagodności pozornej, gorzało jakby zdziczeniem jakiemś i potęgą wywołaną walką z losem. Wszystkie rysy składały się na całość posępną, myślącą, odartą z uśmiechów młodości, choć okrytą jakimś wdziękiem nieśmiertelnego życia, które nigdy zestarzeć nie mogło. Była to twarz żony któregoś Cezara, jakieś oblicze Faustyny, Livii, Kornelii... Barwa jednostajna, blada, żadnym nieożywiona rumieńcem, czyniła ją jeszcze bardziej posągową. Czoło tylko nieco wyniosłe niewiastę nowszych wieków zdradzało. Usta pięknego kształtu były nieco zaciśnięte, jakby nałogiem przymusowego milczenia.
Cała postawa dziwnie udatna, zmuszająca prostą suknię do układania się w draperyą malowniczą,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/49
Ta strona została skorygowana.