— Nad kim! co! szepnął zdziwiony Witold. Kazia zarumieniła się mocno.
— Ja jestem córką Marcina Tygla — dodała, zbliżając się jeszcze, któremu p. prezes okazał tyle serca, tyle dobroci. Myśmy już tak odwykli od wszelkich dowodów współczucia. Pani jesteś córką p. prezesa.
— A to mój brat — ozwała się Kazia. — Marynka spojrzała ani się rumieniąc, ani najmniej poruszona widokiem młodego człowieka. Uśmiechnęła mu się smutnie tylko, pozdrawiając go skinieniem jak wielka pani, — z powagą prawie arystokracyjną. Witold i Kazia zarówno uderzeni byli tem osobliwszem obejściem tak godności pełnem, tak odbijającem od tego ubóstwa, iż je sobie wytłómaczyć było trudno. Nawykli do tego, że nędza upokarza, uciska, czyni pokornym i znękanym; w tej kobiecie ona zdawała się rodzić jakoś dumę i wiarę w swe siły. Niosła ją na sobie jak koronę.
Witold porównywał ją w duchu do przebranej królowej jakiejś z czasu wojen pretendentów. I Kazia i on zdziwili się jeszcze bardziej niż tej powadze młodej kobiety, wielkiemu wyrazowi słodyczy i dobroci, który się w niej łączył z energią i siłą. Nędza i walka z losem, jeśli nawet podniosą człowieka, to w nim wyrobią zakwas jakiś, wyraz niechęci do świata, wstrętu do ludzi. Owa Marynka nie miała ich wcale — owszem ani smutek, ani żal nie zakłucił spokoju tej twarzy pogodnej, uciszonej, majestatycznej.
Podszedłszy ku Kazi, na którą patrzyła z czułością wdzięczną, Marynka ujęła szklankę podaną przez garbatą sługę i sama wyciągnęła ją gościowi. Wi-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/51
Ta strona została skorygowana.