Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

nia obowiązku towarzysza wycieczki. Znać był przywykły chodzić za nią. Niebyła mu ona miłą, przerywała sen przyjemny, ale kondys miał pojęcie obowiązku, — poszedł.
Marynka nieokazując ani fałszywego wstydu, ani najmniejszego zakłopotania, jak gdyby w zwykłem i codziennem znajdowała się otoczeniu, poszła z Kazią razem. Witold szedł za niemi, pies wlókł się w tylnej straży.
— Ta ścieżka bardzo mi dobrze jest znajoma — odezwała się dziewczyna. — Przyznam się państwu, że bez ich pozwolenia, kradnę czasem cień tych drzew i ciszę. Kilka razy spotkałam strażnika, który mi może miał za złe, że wydeptuję łąkę, ani mi przez litość nad tem, że my własnych drzew nie mamy, nic nie powiedział. A mogę też państwu zaręczyć, iż chodzę tak ostrożnie, tak ostrożnie aby nie nadeptać nic i szkody nie zrobić.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Wszak mi państwo tego występku naruszenia własności za złe nie macie.
— Ja się cieszę przeciwnie, że ktoś z tego cienistego lasku korzysta, odezwała się Kazia — my tu tak rzadko bywamy. Mamy wprawdzie ogród, ale las a ogród, to są dwie bardzo różne rzeczy, jak swobodny ptak i chowane zwierze.
— Z tego lasu swobodne ptaszęta korzystają jak ja — mówiła Marynka, jest ich tu pełno, a tak mile gwarzą. Dla mnie to wielka uciecha gdy wybiedz mogę, bo ja... ale cóż tam mówić o sobie! — przerwała.