Cała ta rozmowa tak jakoś dziwnie była nastrojoną, a ze strony Marynki tak naturalną i swobodną, iż Kazia i Witold słuchali zdziwieni, oczarowani, czego towarzyszka nie zdawała się nawet uważać. Była sobą i jakby z kółka osób co ją rozumieć mogły, nie wychodziła nigdy, nieokazywała najmniejszego wzruszenia. Głos jej brzmiał tonem zwykłym, ale potrosze tylko, w miarę jak mówiła, ożywiał i rozweselał.
Zbliżali się tak ku miejscu, w którem matka zabawiała ojca rozmową. Prezes oparty o dąb, spoczywał nie widząc nadchodzących, aż wesołe głosy, wśród których go obcy uderzył, zmusiły odwrócić głowę. Spostrzegłszy Marynkę i nie domyślając się ktoby mógł być w tak poufałem towarzystwie z jego córką, zdumiał się wielce. Ubogi ubiór nadchodzącej, sprzeczny z jej twarzą i postawą, szlachetne rysy zadziwiły go tak, że na chwilę niewiedząc co począć, naprzód się ruszył z siedzenia skłopotany, Kazia podbiegła parę kroków ku ojcu.
— To córka pana Marcina Tygla...
I ojciec i pani Anna usłyszawszy to, zwrócili się z podwójną ciekawością ku nadchodzącej. Nie straciła ona wcale ani przytomności umysłu, ani swobody, z wielką godnością ale bez dumy, ze słodyczą na ustach pośpieszyła ku prezesowi.
— Panie — rzekła — przebaczysz mi, że mu swobodną chwilę mojem natręctwem pomięszam... Jestem córką tego, któremu wyświadczyłeś łaskę, którego natchnąłeś wiarą w ludzi i ochotą do życia, chwyciłam zręczność by wam, by państwu podziękować. Słów na oddanie tego mi brakuje, ale nigdy dobrego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/55
Ta strona została skorygowana.