Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/59

Ta strona została skorygowana.

Pospolicie człowiek poduczony już się wzdraga ręką coś poczynać, gdy sądzi że myślą pracować zdoła.
— Ale jedno nie przeszkadza drugiemu — odpowiedziała Marynka.
Witold słuchał. Począwszy od wyjścia z chatki, patrzył i nastawiał ucha, podziwiając ten fenomen osobliwszy; czyniła ona na nim niewysłowione wrażenie, ale zarazem przestraszała go tą wyższością, przytomnością, rozumem. Bał się odezwać, ażeby słowa nie stracić, Marynka zdawała się prawie nań nieuważać; tak jak w ogóle osoby nowe, położenie niezwyczajne, nie wywierały na nią widocznego wrażenia. Rzadko się spotyka takie fenomenalne natury spokoju pełne i gotowe na to, co najmniej spodziewane; nie dziw więc, iż uboga dziewczyna występująca śmiało w obec ludzi szczęśliwszych z pewną godnością i swobodą, w podziwienie ich wprawiała.
Słysząc o tej Marynce, wyobrażali sobie zarumienioną, drżącą, nieśmiałe rzucającą wejrzenie, dzieweczkę wiejską, ładniuchną — widok tego arystokratycznie wyglądającego dziewczęcia, stworzonego więcej do salonu niż do chaty — stawał się im niezrozumiały. Prezes patrzył z pewnem uwielbieniem, pani Anna mniej ufna i niedowierzająca, gotową była domyślać się zagadkowej jakiejś przeszłości, która wykształciła tak dziwnie prostą dziewczynę. Serce matki zawsze niespokojne i przewidujące, uczuło nawet trwogę na myśl, iż Witold, młody zapaleniec, gotów był się dać oczarować dziewczynie. W istocie, na twarzy akademika malował się rodzaj powstrzymywanego zachwycenia, które czekało tylko by wybuchnąć.