Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/81

Ta strona została skorygowana.

żartu i śmiechu przybywam, ale ażeby cię ostrzedz. — Był u ciebie Larisch?
— Dwa razy, i ja u niego — to cóż? — spytał prezes.
— Był? w Mogilnie?
— To cóż?
Twarz pana Jacka sposępniała.
— To nie bez kozery — rzekł poważniej. Ja tego Larisch’a od kilku lat śledzę, to wielce zagadkowy człowiek. Bogdajbym się omylił, ale człowiek dobry nie jest, tylko tak zręczny, tak zręczny, że go jeszcze nikt za rękę w cudzej kieszeni nie pochwycił.
Prezes się oburzył, aż zerwał się z krzesełka.
— Słuchaj Jacku, dajże mi pokój! Ty o nikim dobrego słowa nigdy nie powiesz. Pfe! w dodatku u ciebie każdy niemiec zły.
— A no, rodzi się w pierworodnym grzechu, szepnął Jacek, którego dla nas żaden chrzest nie zmyje.
— Znasz-że Larisch’a? — spytał gospodarz.
— Stój, bracie — przerwał Jacek — wiele potrzeba na to, ażeby o człowieku można powiedzieć: znam go. To właśnie męczy mnie, iż lata całe usiłuję go poznać a nie mogę. Chodzi w masce której nie zrzuca nigdy. Ale chcesz jednej poznaki czem jest? chcesz? Oto ci powiem, że kompatryoci jego lękają się jak ognia... mówić się o nim boją, nikt z nim nie żyje. Szanują go bardzo na pozór — a nie cierpią.
— Słuchaj Jacek — wybuchnął prezes, zastanów się tylko! to co ty masz za największy dowód jego... jego... jakże mam powiedzieć...
— Niebezpiecznego charakteru? — poddał Jacek.