Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

dopełniłem... jestes ostrożny... Teraz, do drugiego rozdziału przystępuję. Ocaliłeś asindziej z rąk Larischa pana Marcina Tygla, a wiesz co to za figura.
— No — pije — pije, pił z rozpaczy i burdy wyrabiał — odparł pan Roman, a któżby nie pił i nie wyrabiał burd, gdyby widział się odartym, nad przepaścią, z jedynem, ukochanem dziecięciem.
— Ale mój dobrodzieju! on pił i burdy robił caluteńkie życie. Żona mu zmarła z desperacyi, córka się zamęcza. Jabym go do zuchthauzu zamknął.
— Nie — zawołał prezes, zrywając się znowu z niecierpliwości — nie! wy to macie inne oczy, musicie wszystko widzieć czarno i macie upodobanie dopatrywać się w każdej rzeczy najgorszej strony. Mówmy o czem innem.
— To może o córce pana Marcina? — spytał Jacek, śmiejąc się.
— Czy i tę znasz? — zawołała prezesowa.
— Ją znam, ciągnął dalej pan Jacek; to istotnie fenomenalna istota, ale ja się boję dyamentów znajdowanych w błocie. Nadto piękna, nadto utalentowana i nadto mądra.
Prezes ruszył ramionami, podparł się na ręku, zadumał.
— Nie chcę już z tobą mówić — szepnął — gadaj sobie co chcesz.
— Tym razem nie masz się czego lękać, bracie — mówił Jacek — podziwiam pannę Maryą... i nic więcej. Jest dla mnie równie zagadkową, w swoim rodzaju, jak Larisch.
— Jest nią dla nas wszystkich — począł prezes, ale cóż to dowodzi?