Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/88

Ta strona została skorygowana.

W parę dni chałupa stała pusta, a Tygiel rozgospodarowywał się na folwarku, który objął, święcie dotrzymując słowa danego sobie i córce, nie tykając nawet kieliszka. Był to inny człowiek teraz. Po długiem odrętwieniu, gorączkowo brał się do roboty, jakby czas stracony chciał nagrodzić. Sił mu przybyło, odmłodniał, humor powrócił z nadzieją.
Marynka krzątała się tym czasem około wyporządzenia dworku, który nie wiele był wygodniejszy od opuszczonej chaty pod lasem, ale do niepoznania zmienił się jej staraniem. Parę izdebek wybielonych, wymytych, wyglądały świeżo a nawet wesoło. Najlepsza służyć miała ojcu, alkierzyk zostawiła sobie Marynka, główną izbę zostawiono na przyjęcie obcych, których się wielu nie spodziewano.
Najczęstszym gościem był w początkach sam ksiądz proboszcz, który wprawdzie litując się nad człowiekiem i losem jego, puścił mu grunta, ale znając go z dawna i zblizka, mimo uroczystych przyrzeczeń, wielce się powrotu do wódki obawiał.
Ksiądz Grzywa był już nie młody, bo liczył sobie około trzydziestu lat kapłaństwa, ale życie pracowite, spokojne, zostawiło go przy wszystkich siłach i zdrowiu. Syn włościanina, zdolnością i zacnością charakteru doszedłszy do prebendy którą zajmował, cały był oddany swoim obowiązkom kapłańskim, nauczycielskim i tej pieczy dusz, do której się czuł powołanym. Szanowano go powszechnie, a obawiano się też nie mało, bo ksiądz Grzywa nie przebaczał nikomu. Charakteru łagodnego, był dla złych biczem, gdyż mówienie prawdy miał za święty obowiązek,