i choćby nią sobie nieprzyjaciół miał przysporzyć, nigdy nie zamilkł dla ludzkish względów.
Wypuszczenie gruntów Marcinowi miało na celu podźwignięcie człowieka; było ono ofiarą i niebezpieczną próbą zarazem, ale starzec znał matkę Marynki, patrzył długo na nieszczęście rodziny, a iskierkę nadziei powziąwszy, nie mógł się oprzeć, by nie podać ręki człowiekowi, który się opamiętał. Niemniej wszakże zaglądał często na folwark, bo nie bardzo był pewien czy Marcin Tygiel wytrzyma.
— W Bogu nadzieja! w Bogu nadzieja! powtarzał pocichu.
Po Bogu ksiądz Grzywa miał też nadzieję wielką w córce pana Marcina; wiedział on, że ilekroć Tygiel był trzeźwy, słuchał jej i dawał się powodować, Dopóki więc wódka w dom nie weszła, mogło pójść wszystko dobrze.
W istocie, składało się jakoś bardzo szczęśliwie. Stary Marcin pracował nieznużony.
— Tylko ty stary nie rwij nad siły, żebyś się nie ochwacił — mówił ksiądz, grożąc na nosie. Ja ci po ojcowsku i po bratersku mówię, powoli a wytrwale. Po naszemu tak zawsze jak z młodemi końmi, co to z miejsca postronki rwą, a na pół mili ustaną.
— Ale ojcze dobrodzieju — rzekł Marcin — ja już nie jestem młody, nie lękajcie się, dotrwam.
— Aby nie nad siły! mruczał ksiądz Grzywa, i — panie Marcinie — żytniówce dać za wygranę.
— Nie znam jej i znać nie chcę, ozwał się Marcin, spuśćcie się na mnie. Dałem słowo, dotrzymam.
Krzątano się koło gospodarstwa, tak, że czasu nie było nawet pojechać podziękować prezesowi. Ty-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/89
Ta strona została skorygowana.