Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/93

Ta strona została skorygowana.

Marcin spojrzał na nią przestraszony, jakby błagając, aby nie mówiła więcej. — Jakoż umilkła.
— Dajmy pokój temu bałamuctwu, dodał stary. At! bzdurstwo... Trzeba pójść zobacyć co się w stajni i obórce dzieje.
Tego dnia skończyła się na tem rozmowa, Marcin wyszedł do gospodarstwa, a Marynka wróciła do swej izdebki.
Najzacniejszy z prezesów, był zarazem najniepraktyczniejszym z ludzi. Że razem z Mogilną dotąd nie przepadł, było cudem jakimś Opatrzności, na który on zasługiwał wielce, ale się do ułatwienia go opiekuńczym siłom nie przyczynił. Lubił się zapatrywać na świat z dobrej strony jego, w sprawach też majątkowych i pieniężnych widział wszystko lepiej niż w istocie było. Trochę szczęścia dawało mu zaufanie, iż ono zawsze służyć będzie. Nie chciał tego czuć i widzieć, że w istocie wyczerpywało się powoli, i, jak zawsze w sprawach ludzkich, nadchodziła godzina rozrachunku z losem. W najskromniejszym żywocie człowieka jest zawsze Waterloo i Ś-ta Helena, tego zacny pan prezes nie przewidywał wcale. Majątek się odłużał, ciężary rosły, ale że nikt nie był natrętnym a procenta opłacały się regularnie, i przewyżka starczyła na życie, pan Roman był zupełnie spokojny. Powiedział sobie, że jeden rok dobry, jedno podskoczenie cen, może go z długów wydobyć. Tymczasem szło jakoś właśnie przeciwnie, ceny spadały, a urodzaje nie dopisywały.
Pani Anna frasowała się czasami, a prezes, paląc fajkę, odpowiadał jej uśmiechem.