Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

— Pan Bóg łaskaw, jakoś to będzie. Mam przed sobą pół roku czasu, tak lub owak załatwi się to jakoś, nie martwiąc Anusi.
W austeryi zajął sobie osobny pokoik pan prezes, i kazał coś przysmażyć, bo długo na czczo nie mógł wytrwać. A droga i świeże powietrze dodawały apetytu.
Właśnie szedł przez sień do gospodarza, gdy wcale niespodziewanie zetknął się z panem radcą Larischem.
Mając kłopot na głowie, nic gorszego nad samotność; prezes niezmiernie był rad, że znajomego złapał i przywitał go serdecznie.
— Cóż tu pan robi? czy z miasta czy do miasta? — zapytał Larisch niezmiernie czule i serdecznie, ściskając za ręce prezesa.
— Do miasta! do miasta jadę — odparł Mogilski, i to jeszcze w interesie, a ja — trzeba wiedzieć, interesów nie cierpię. One są kuchnią życia, a kuchnia zniechęca do jedzenia.
— Masz pan zupełną słuszność, najsczęśliwszy to człowiek, który może trzymać sobie takiego kucharza, coby mu spokój gotował — ale, na nieszczęście — nie każdy może...
Prezes westchnął.
Weszli razem do jednego pokoju, a że mu gawędka była miłą, Roman po polsku, choć byli w gospodzie, zaprosił zaraz Larisch’a na swoją podróżną przekąskę, zadysponował butelkę wina i przystawkę.
Szli tedy razem i poczęli gwarzyć. Ale wśród najweselszej pogadanki, chwilami Mogilski czoło pocierał, bo mu interes chmurą na nim osiadł.