Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/97

Ta strona została skorygowana.

Przyniesiono jedzenie, dobyto wina, po kieliszku ożywiła się rozmowa; pan Larisch był tak dyskretny, że dotąd wcale nawet nie spytał, z jakim interesem prezes śpieszył do Torunia. Tamtemu trudno było znowu się nie wygadać. Naprzód coś mruknął, że się musi widzieć ze swoim adwokatem, potem napomknął, iż ma do czynienia z Mummerami.
— Przepraszam prezesa, odezwał się Larisch — opiekunowie Mummerów są ze mną w ścisłych przyjaźni stosunkach... cóż to za interes?...
— Mają u mnie summę, odparł prezes.
— I pewnie ją podnieść zechcą? zapytał Larisch... bo majątek kupują.
— A! kupują? od kogo...
— Zdaje mi się, że od Bałdowskich...?
— Patrz pan... Bałdowscy! oj tonie majątek rodzinny...
Radca jakby nie posłyszał tego. —
— Muszę się tedy starać o summę tę, dodał pan Roman, bo wątpię, żebym ją mógł w tym roku zrealizować.
— A! a! rzekł radca, znacznaż to summa.
— Nie tak bardzo... piętnaście tysięcy talarów.
— To je pan dobrodziej znajdziesz z łatwością wielką — rzekł Larisch powoli. Czy uwierzysz pan, że na dobrej hypotece ulokować trudno. Mam na to najlepszy dowód, bom po nieboszczce żonie odebrany kapitał mojego syna chciał na majętności ziemskiej ulokować, zapisawszy pierwszy numer po landszafcie i nie uwierzysz pan temu, nie znalazłem ktoby go chciał wziąść... na piąty procent...