Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

nadto tego ruchu wymownego, ażeby nowy uścisk wywołać.
— Mój ty poczciwy, kochany Larisch! — zawołał — ja wiem! ja cię znam, ja jeden twe serce i charakter umiem ocenić, i ja też najmocniej uczułem nad twą niedolą. No, proszę cię, ktoby się był tego po kobiecie tak rozumnej, tak zacnej mógł spodziewać!
Pokiwał głową. — Koniec świata! Ona, która ci wszystko była winną.
Larisch westchnął unisono, ale ani słowa nie dodał; widocznie chciał niemiłą odwrócić rozmowę.
Choć w Mogilnej wszyscy się na nieszczęśliwą Marynkę oburzali i gniewali, Kazia, która nie mogła stanąć w jej obronie, milcząco ją w sercu swojem tłumaczyła, a niezmierną miała ochotę spotkać się z nią, zobaczyć, zajrzeć do jej duszy. Dziewicza ciekawość jakoś, a raczej dziecięca, ciągnęła ją ku Marynce, która w najpoufalszych z nią stosunkach nigdy dawniej nie wspominała nawet o swej młodości, o swym Antosiu i przeżytych cierpieniach.
Można się ich było domyślać — ale przez usta jej nigdy skarga ani kwilenie się nie przeszło.
Chociaż wprzódy tak częstym bywała gościem w Mogilnej, od ostatnich wypadków poczuła sama znać, iżby ją tam może źle widziano i przyjęto, i już się nie pokazywała. Wiedziano że u ojca przebywa. Jak zwykle w podobnych razach, mnożyły się niedorzeczne plotki.
Pani prezesowa, ile razy Kazia coś poczęła mówić o Marynce, zamykała jej usta, wyraźnie dając do zrozumienia, że lepiej o tem zamilczeć.
Milczał też Witold, którego smutek przypisywa-