Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

tej, którą zawsze kochał potajemnie, jej głos, jej wejrzenie przyjazne, błogo mu ukołysały duszę.
— A! pani! — rzekł — jestem przekonany, że ci tylko nie zrozumieją jej położenia, którzy z ust jej nie posłyszą słowa. Moi rodzice są przyjaźni panu Larischowi, i, pojmujesz pani...
— A! ja wszystko pojmuję, a najlepiej to, że muszą mnie potępić wszyscy. Może kiedyś, później, poznają, że niesprawiedliwie.
— Za co mają potępiać? — przerwał p Marcin radbym co podobnego usłyszał, no! no!
— Jakże się mają w Mogilnej? — zapytała Marynka.
— Nie wszyscy dobrze — odezwał się Witold, mój ojciec, my wszyscy mamy, prócz trosk codziennych, zmartwienie.
— Jakie? co? podchwyciła Marynka.
— Wiadomo pani — rzekł chłodno Witold, żeśmy mieli u siebie kapitał Larischów; wypowiedziano go nam, summa jest znaczna.
— Mój Boże — zawołała Marynka — ale czyż radca byłby tak nieubłaganym.
— Radca możeby się dał skłonić, ale summa ta należy do jego syna, a syn go nie posłucha. Marcin, który milczał, chwytając każdy wyraz, począł głową trząść.
— I niemiec weźmie jeszcze Mogilnę, krzyknął, bijąc się po nodze, i ten zacny, poczciwy prezes, co nas ratował... Ale to nie może być!
Marynka stała zasmucona.
Tygiel chwycił za rękę Witolda.