rodzimych — prawda, żem pracował jak pies, a szczęście miał szalone... a skąpiłem, prawie mrąc głodem — zebrałem po opędzeniu kosztów podróży... do pół miliona franków, zawsze przeszło sto kilkadziesiąt tysięcy talarów...
Tygiel się wziął za głowę.
— E! bałamucisz! rzekł...
— Mówię prawdę... rozśmiał się Antoś.
— Jeśli tak jest, czyżbyś nie mógł, nic nie tracąc, tych poratować, co nas od nędzy zbawili? — Antoś głową potrząsł.
— O cóż to idzie? spytał, ja nie rozumiałem dobrze interesu.
— O wybawienie Mogilskich od sprzedaży Mogilnej... bo ją kupią Larische... a ci biedacy z tęsknicy po ojcowiźnie umrą.
— Larische by kupili? spytał ciekawie Antoś.. Larische? i to by był dobry interes?
— Dla nich wyborny! rzekł Tygiel.
— To ja tu tylko jedno widzę, odezwał się po namyśle Antoś, nie dopuścić ich, a kupić samemu!
— Tobie! wykrzyknęła Marya wstając, tybyś chciał korzystać z ich położenia...
— Ale proszę — zimno począł Antoś — ktoś musi korzystać, czemuż nie ja? I dla czegobym uczciwie nie miał nabyć majątku, kiedy się dobry trafia?
— A! ależ ci Mogilscy!
— Ja ich nie znam — mruknął Antoś... co mi tam! a gdybym ich znał nawet, nie popełniam bezprawia...
— Panie Antoni — przerwała mu Marya, przykro mi słyszeć cię tak mówiącego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/117
Ta strona została skorygowana.