niedelikatnego przybylca, wyrażając postawą, iż nie chce z nim mieć do czynienia.
Korytkiewicz na punkcie piwa był szczególniej drażliwym, bo je sam lubił bardzo.
Po rozwiązaniu torby zasznurowanej, wędrowiec dobył z wnętrzności jej zwitek z cygarami i westchął, dobywając dwa, które poniósł do nosa, opatrzył i położył przy sobie. Resztę zamknął znowu do worka.
Dwa te cygara zwróciły mimowoli uwagę wielce bacznego na wszystko gospodarza. Były to cygara nie trzy, ani sześć fenigowe, ani dziewięcio fenigowe najlepsze, jakie się rzadko ha horyzoncie tutejszym zjawiały... było to coś fenomenalnego, innego, widocznie rodem z kraju bajecznego, gdzie się cygara rodzą na łodygach tytuniowych. Wyglądały jak wytoczone, zręczne były, udatne, kolor miały wdzięczny, a kilka plamek białych, jak kobiecie muszki, dodawały im uroku. Nie były to cygara jednej z tych fabryk, które liści kapuścianych używają dla uczynienia wyrobów swych niewonniejszemi.
Korytkiewicz patrzył i był zdumiony, gdyż między cygarami pańskiemi, a odartym podróżnym, nie było logicznego związku. Cygara te stanowiły zagadkę, budziły podejrzenie, był to corpus delicti. — Taki człowiek zkąd mógł dostać takich cygar? Któż wie? dopuścił się może zbrodni? Korytkiewicz ukośnie począł się zbliżać ku delikwentowi.
Ten tymczasem z miłością wielką, z namaszczeniem zabierał się do zapalenia jednego z cygar dobytych, odgryzł koniec, wyrównał go, zwilżył, dobył zapałkę, którą potarł o ubranie, i powoli, z uwagą począł liść wonny rozpalać. Pierwsze wypuszczenie dy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/13
Ta strona została skorygowana.