mu w sinym obłoczku rozlało po gospodzie woń woń jakiej Korytkiewicz nosem nigdy jeszcze nie pochwycił, choć duszą ją przeczuwał... Zapach to był tytuniu szczęśliwszych stref... niby perfumy, niby napój ognisty, niby błogosławieństwo tajemnicze — dla nosa. Korytkiewicz pociągnął nieznacznie i przeląkł się, domyślając się, że to być musiało owe mytyczne cygaro hawańskie, o którem słyszał po świecie. W tejże chwili nie bez widocznego żalu, z powagą, podróżny ująwszy drugie cygaro w brudne ręce, wzniósł je i wyciągnął ku gospodarzowi.
— Proszę waćpana — rzekł — zapal, a będziesz mógł powiedzieć i poprzysiądz żeś palił prawdziwe, czyste, puros, hawańskie. Nie sfałszował go żaden facetus Niemiec, ręczę, bom je sam kupił w Ameryce i przyniósł aż tutaj. Starczyły mi palone po jednemu do dziś dnia.
Gospodarz zdumiony przyjął dar ręką drżącą, ułożoną wdzięcznie, tak, że piąty jej palec nieco przygięty, niby ptasie skrzydełko nad nią wystawał.
— Jakto? więc pan z Ameryki.
— Ha! ha! jak widzisz, i żywy dowód, że na tej ziemi błogosławionej nie wszyscy robią fortuny! zaśmiał się gorzko. Lepiej sobie Larisch poradził — dodał — choć był czas, zaprawdę był czas, gdyśmy oba mieli równo, on i ja... Równo — uśmiechnął się — to jest nic, prócz wielkiej chęci dorobienia się bez pracy majątku.
— Ah! ah! więc pan zna pana Larisch’a, podchwycił, wciąż w ręku piastując owe cygaro gospodarz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/14
Ta strona została skorygowana.