Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/15

Ta strona została skorygowana.

— Podobno — uśmiechnął się przybyły. A, dalekoż ztąd do tego Christianhofu, dociągnę ja tam na noc czy nie?
— Pieszo? — spytał Korytkiewicz — pieszo! nigdy w świecie.
Podróżny podumał.
— Moja rada szczera i sumienna — mówił z powagą gospodarz — użyć tu wczasu i wypocząć. Słońce zaszło, trzy dobre godziny pieszej drogi, więc jutro rannym chłodem, wśród świeżej pięknej natury.
— Rozumiem — rzekł wędrowiec — życzysz mi pan pod swym gościnnym przenocować dachem. Czekaj pan... Zobaczymy.
To mówiąc, dobył skórzanej kaletki wielce zużytej i porozklejanej, i z westchnieniem otworzywszy ją, zajrzał w głąb!
Zwolna dobył z niej kilka różnych pieniążków.
— Wiele się odemnie należy za podwieczorek? — zapytał.
Gospodarz już summę miał obliczoną, wynosiła ona przeszło pięć srebrników.
— A za nocleg z kawą ranną i kieliszkiem żytniówki? — spytał podróżny.
— Razem, wszystko może wynieść do dwunastu.
— Tam do licha! — zawołał wędrowiec, śmiejąc się. Na dziesięćbym się zebrał, więcej, nawet pozbierawszy fenigi, nie znajdę, a choć Larisch w odwodzie, długów na rachunek jego fortuny zaciągać nie myślę.
Korytkiewicz, mimo znaków dawanych przez żonę, uniósł się wspaniałomyślnością.