Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

żal też było tej młodzieńczej duszy, co się do niej przywiązała, ale trzeba się było rozstać niedoprowadzając do wybuchu tych żałości.
Wyciągnęła doń dłoń, spojrzeli sobie w oczy.
— Bądź pan zdrów — rzekła — i pamiętaj o mnie.
— Do śmierci! — wyjąknął Witold i wybiegł szybko za drzwi, bo go wyraz twarzy zdradzał. Drzwi się za nim zamknęły, a Marynka patrzyła jeszcze tęskno za nim, poszła do okna, widziała go uchodzącego bezprzytomnie. Odwrócił się, skinęła nie myśląc chustką białą. Witold podniósł rękę, stał chwilę, zwyciężył się i poszedł.
Marynka widziała go długo migającego za drzewami, biegnącego przez pole, potem mrok wieczoru zalał mgłami oddalenie. Została samą i łzy potoczyły się z oczów.
— Do śmierci! — powtórzyła cicho — a! to nie powinno trwać długo!
Nazajutrz rano bardzo, gdy podróżny wyszedł z gospody pod kogutkiem, jeszcze w niej spali wszyscy oprócz parobka, stróżem zwanego, który ziewając straszliwie, chodził z miotłą około domu i gdzie niegdzie uderzał nią po bruku, w przekonaniu że zamiata.
Zoczywszy tak rano wymykającego się gościa, stróż ów, człek doświadczony, mimowolnie posądził go o nieprawną rachubę na sen ludzki i intencyą sfiglowania zapłaty; wejrzenie którem zmierzył kulejącego wędrowca, wymownie to powiedziało, sparł się na miotle, wlepił weń oczy i milcząco zdawał go się pytać, czy myśli że go tak wypuści chyłkiem, bez opowiedzenia gospodarzowi. Podróżny, człek bywały,